Przeczytałem ten ostatni tom z klasycznymi przygodami Doktora Strange i jestem rozczarowany. A podchodziłem do niego z jak najlepszymi intencjami, w końcu dobrze czytało mi się "Tajne Imperium", czy "Początki Marvela: Lata 60-te". Poza tym, samą postać Doktorka znam słabo, tyle co pojawiał się w polskich wydaniach, przede wszystkim gościnne występy w "Hulk: Niemy krzyk", "Spider-man: Wyznania" i oczywiście znakomity "Doktor Strange: Przysięga" - to tym chętniej sięgnąłem po kolejny komiks z nim. Ale lektura "Bezimiennej krainy..." okazała się męcząca, chyba głównie za sprawą tej całej absurdalnej magii - jak dla mnie za dużo tu tego wszystkiego, uderzenie jakimś magicznym promieniem, magiczna osłona przed magicznym promieniem, pojedynek na magiczne kleszcze... Co do rysunków Ditko, to też mam mieszane uczucia. Najbardziej podobały mi się realistyczne plenery z naszego wymiaru, np. te kadry z trzeciej części gdy Doktor Strange przemierza ulice, żeby zakraść się do swojego mieszkania, niestety takich obrazków wiele tu nie było. Fabularnie najlepiej mi podeszła przedostatnia część z Panem Rasputinem - co ciekawe, akurat ten zeszyt napisał Dennis O'Neil, a nie Stan Lee. Jako lekcja historii Marvela jak najbardziej polecam ten tom, ale tak ogólnie, to dla mnie jest średni. Szkoda, że nie dostaniemy w kolekcji "Doctor Strange: A Separate Reality", bo chętnie sprawdziłbym ile z tej postaci wycisnął Englehart.
Swoją drogą, patrząc na okładki zeszytów "Strange Tales" z których składa się "Bezimienna kraina...", chyba Doktorek nie był nigdy zbyt popularną postacią...