Nie potrafiłem umiejscowić nowego Bonda ani jako film fajny, ani beznadziejny więc zakładam nowy wątek. Dwa słowa na początek, okraszone SPOILERAMI.
Bardzo dziwny film, zwłaszcza jeśli chodzi o nierównowagę między pierwszą a drugą jego częścią. Do momentu wizyty w szpitalu ogląda się go długimi momentami z niemałą przyjemnością, później niestety kolejne sceny pukają o dno sensu i klimatu, by okazało się, że niżej coś jeszcze jest. Najbardziej drażniące rzeczy:
1) Tragiczna piosenka tytułowa, której jedynym plusem było to, że od zapomniałem jak brzmiała gdy tylko skończyła się ostatnia nuta. Oczywiście, nie jest to kluczowy element przy ocenie filmu, ale skoro Bondy oglądamy również dla tworzących serię stałych smaczków, to nie sposób go zignorować.
2) Fatalny wybór ukochanej 007, przygnębiający tym bardziej, że twórcy mieli na podorędziu Monicę Belucci. I zatrudnili ją tylko po to, żeby miała epizodzik, gdy główne skrzypce gra (a raczej rzępoli) dziewczyna, która nawet nie jest ładna, a jeśli chodzi o chemię między głównymi bohaterami, to ktoś trafnie skomentował, że największa jest pomiędzy Bondem a Q. W tym kontekście ostatnia scena jest kompletnie niewiarygodna, zostań lepiej z Anglią James.
3) Niestety postać głównego antagonisty. Rozedrganie ekranowe, brak wiarygodnych motywacji psychologicznych. Żal patrzeć jak tak dobry aktor jak Waltz miota się po ekranie bez większego celu i sensu. Z jego pomocnika zrobiono z kolei Dartha Maula z I epizodu SW, dobrze się bił, ale na pewno tylko o to chodziło?
4) Błąd obsadowy lub scenariuszowy jeśli chodzi o postać "C". Zaangażujmy aktora znanego wszem i wobec jako geniusz zbrodni z popularnego serialu, do roli pozornie dwuznacznej, by na koniec okazało się, CÓŻ ZA NIESPODZIANKA, że jego postać NAPRAWDĘ jest zła. Serio, Samie Mendesie?
5) Twórcom zdecydowanie lepiej wychodzą pojedyncze sceny niż prowadzenie całościowej narracji. Już w Skyfall nie podobała mi się końcowa obrona twierdzy i Bond jako terminator, ale tutaj najazd na oazę był już czystym surrealizmem. Przygody 007 zawsze były z przymrużeniem oka, ale tutaj mamy raczej oczy szeroko zamknięte.
Pochwalę za to Daniela Craiga, który chyba przestał się spinać tym, że nigdy nie będzie Bondem, takim jakim był Connery, i w paru scenach naprawdę daje radę. Choć bardziej bondowski był dla mnie Fiennes w komentarzu o ukrytych kryjówkach.