Do "Stwórcy" zabierałem się jak do jeża: po przejrzeniu wydawało mi się to czymś a la Craig Thompson (nie trawię) a do tego "obciążone" teorią komiksową wyłożoną uprzednio przez McClouda. Czyli nie tyle dziełem autonomicznym, co wysilonym "exemplum".
I podczas czytania miałem podobnie jak ramirez82: irytował mnie ten komiks niemiłosiernie, żenował miejscami tak, że chciało mi się nim o ścianę cisnąć. Przypominał nie tylko co bardziej smętne fragmenty Thompsona ale przede wszystkim jakąś nadwrażliwą mangę dla nastolatków (z całym szacunkiem dla mangi, której wiele odmian cenię).
McCloud chciał, jak rozumiem, upchnąć w tym wszystko: życie, śmierć, miłość, sztukę, no i swoją teorię. Wychodziło to ckliwie, jakoś tak niedojrzale, miejscami dziwacznie (w niekoniecznie dobrym tego słowa znaczeniu).
A jednak do końca dobrnąłem. I mimo irytacji jestem też pełen podziwu. Bo choć w sensie czysto literackim była to - moim zdaniem - irytująca grafomania, to jednak jako komiks było IMPONUJĄCE. Narracja komiksowa poprowadzona została po mistrzowsku, z lekkością, wcale nieobciążoną "niezauważalnymi" zabiegami formalnymi. Jakby ich nie było, a jednak były i nadawały poszczególnym scenom odpowiednią siłę wyrazu. Do tego staranny, "nudny" rysunek McClouda okazywał się - gdy trzeba - bardzo plastyczny i wyrazisty. Ostatni rozdział, "Sztuka umierania" był jak finał wielkiej symfonii, gdzie wszystkie te narzędzia grały potężne crescendo.
A zatem - nie lubię tego komiksu, ale chylę czoła przed Autorem.
I wolę go jako teoretyka.