Przeczytałem klasyk nad klasykami, czyli "Śmierć Stacych"
Trochę się tej lektury obawiałem, bo człowiek myśli, że w takim legendarnym komiksie to jest nie wiadomo co. I lękałem się rozczarowania. Zwłaszcza po pierwszych zeszytach tomu. Delikatnie mówiąc, pojedynek z mackami Octopusa, a potem z nim we własnej osobie, wydał mi się regresem wobec tomu "Spider-man no More". Cóż, Gil Kane z tuszem Romity, to jednak nie Romita (choć podoba mi się jak jego rysunki kilkakrotnie "wystają" poza ramki). Nawalanka z zeszytu 89 była zaś - lekko mówiąc - schematyczna.
Niemniej jednak, historia "właściwa", czyli zeszyty 121-122, zdecydowanie to zrekompensowała. Dramaturgia tej opowieści jest niesamowita. To ile się tam wydarzyło - wliczając w to wątki poboczne - jest niesamowite. I to bez fałszywych nut i zbędnych dekompresji. Emocje splatają się z wartką akcją, a rozpacz i determinacja bohatera są tak naturalne.
"Dojrzałość" tego komiksu nie wynika tylko z decyzji o uśmierceniu ważnej postaci, ale też sposobu opowiedzenia tego. Słynna strona z upadkiem Gwen ma w sobie dynamikę prawdziwego upadku (mimo braku "fajerwerków" formalnych). Mnie najbardziej jednak ujęła ostatnia strona komiksu - epilog z MJ - świetnie rozrysowana i komunikatywna. Myślę, że to właśnie na tych dwóch konkretnych stronach rozpoczął się Bronze Age.