"Fantastic Four: Doomsday"
Po legendarnych, autentycznie rewelacyjnych zeszytach FF opublikowanych w tomie "Nadejście Galactusa" jest trochę mniej pięknie. Ale też spodziewałem się tego, bo nie da się tak długo utrzymywać "wysokiego C". Trudno porównywać zagrożenie ze strony pożeracza planet z Doomem, który posiadł moce jego herolda. Poza tym wątek Inhumans - tam ważny i ciekawy - tutaj snuł się tylko na trzecim planie i w zasadzie rozbijał akcję.
Niemniej jest to nadal brawurowo rozrysowany, porządnie napisany komiks. Zaryzykuję nawet twierdzenie, że Czwórka bohaterów jest tu już na tyle ukształtowana i dobrze rozpisana, że - zestawiając np. z dużo późniejszym runem Waida - nie widzę jakiejś znaczącej różnicy w ich prowadzeniu (z wyjątkiem oczywiście postaci Sue, która w latach 60. jest jeszcze strasznie skrępowana rolą zatroskanej żony/pani domu).
O dziwo z tego tomu najbardziej zainteresował mnie zeszyt 55. Spektakularna walka Thinga z Silver Surferem wydała mi się wyjątkowo ważka, mimo całej swojej naiwności. Przyziemny, zapalczywy i bardzo ludzki Stwór walczy (bez sensu!) z idealnym, chrystusowym wręcz Surferem. Jakoś nie mogłem się uwolnić od symbolicznego odczytywania tych scen i relacji pomiędzy Jackiem Kirbym i Stanem Lee... Tym bardziej, że Thing to ulubiona postać Jacka, a Surfer - Stana.
Choć to taka bieda-psychoanalityczna interpretacja, to wyobrażam sobie, że gdyby powstała książka o skomplikowanej relacji obu twórców, mogłaby być ilustrowana kadrami z tego właśnie komiksu...