Ja też dodam słówko na temat "God Loves, Men Kills", które przeczytałem z zainteresowaniem, ale odebrałem jednak trochę "na zimno".
To niewątpliwie dramatyczna, ponura i formacyjna dla X-tytułów historia, dopasowana do standardu wyznaczonego w serii "Marvel Graphic Novel" przez "Śmierć Kapitana Marvela". A jednak miałem poczucie pewnej "mechaniczności" tej opowieści, której przebieg wydaje się wyraźnie z góry zaplanowany i podporządkowany tezie, a nie żywiołowi opowieści. W efekcie główne postacie (może poza Magneto i w znacznie mniejszym stopniu Kitty i Profesorem) wydały mi się właściwie kukiełkami, które można było by dowolnie podmienić na inne. Podmalowane rysunki są oczywiście stylowe i odpowiednio klimatyczne, ale nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że np. Byrne, czy Windsor-Smith zrobiliby je lepiej...
Zresztą nie wykluczam, że moje (częściowe) zastrzeżenia są po prostu ahistoryczne, a tytułowi temu wielkości nie zapewniają fabularna biegłość, czy pogłębiona psychologia, lecz przełomowe i ambitne podjęcie tematyki nietolerancji wprost oraz zredefiniowanie znaczenia komiksów o X-men, w tym samych postaci - z Magneto i Charlesem na czele.
Zresztą, na tle "Seson One" "God Loves..." lśni jak czarny diament inkrustowany w kawał salcesonu. "Seson One" nie dość że mnie znudziło, to jeszcze nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że bardzo bardzo chce się podobać, a tak naprawdę, gdyby to był faktycznie początek jakiejś nowej serii (a X-men nigdy by nie istnieli), to śmiem wątpić, czy toto by kogokolwiek zainteresowało. Inna sprawa, że nie chcę odsądzać tego komiksu od czci i wiary, bo był to po prostu najzwyklejszy średniak i zbędny - w moim poczuciu - reboot.