O! Mój! Boże! Zapomniałem już jak mocno stęskniłem się za Odrodzonym z WKKM. Ale to uczucie powróciło ze zdwojoną siłą. Elekta Saga to epicka historia z całą otoczką klimatu jaki skonstruował Miller. To jak spacer po świeżo skoszonej trawie. Albo jeszcze lepiej o poranku, gdy rosa delikatnie pobudza nas do codziennych obowiązków.
Jestem zakochany w runie DD, to absolutny wyjątek w klasyce Marvela, gdy popularna ramotka broni się w każdym calu. I to nie skierowana to nastolatków, tylko wręcz ku dorosłemu czytelnikowi. Taniec zmysłów Elekty i Matta przypomina mi naelektryzowany kabel wijący się w ciemnościach. Miller potrafi ze szczegółów poskładać twór, który w finale zostawia czytelnika z pustką w środku. Daje, ale zarazem odbiera. Gracja z jaką prowadzi Elektrę przez kolejne rozdziały jest popisem bohaterki z krwią na rękach, mającej dylematy małej dziewczynki. Odczytując jej reakcję, mamy wrażenie iż niewiele brakuje aby porzuciła swoją misję i rzuciła się w ramiona ukochanego, z drugiej strony jesteśmy świadkami jej wewnętrznej motywacji, kierującej ją w coraz to nowe zagrożenia. Jednak pętla zemsty zaciska się z każdym rozdziałem. I mimo, że kultura nie ma litości, pomimo tego że wiemy co się wydarzy na samym końcu, mimo tego że nie będzie to dla nas żadnym zaskoczeniem, cały czas czujemy mrowienie, poczucie zagrożenia, nadchodzącego kataklizmu.
Pojedynki w tomie są realistyczne, szybkie i brutalne. Nie ma w nich miejsca na żarty jak w Spider-Manie, panuje w nich czysta doskonałość i wyczekiwanie na jeden moment zawahania. Brutalność i głęboka psychologia to atuty Elektry.
Moja ocena? 10/10
Czysta przyjemność, a zarazem całkowicie inne uczucie podczas lektury niż w pozostałych klasykach Marvela, nie wspominając o obecnym Marvel Now.