Z dużą "ciekawostkowością" i sporą przyjemnością przeczytałem tom "Krazy Kata" w wydaniu Fantasmagorii. O uwagach dotyczących wydania pisałem już wcześniej i w zasadzie muszę je podtrzymać, choć chciałbym trochę je złagodzić. W niespiesznej lekturze to obszerne wydanie okazuje się na swój sposób optymalne. Przekład Jankowskiego odebrałem - poza kilkoma niepotrzebnymi anachronizmami - jako przemyślany i konsekwentny, a zachowane w nim gry słowne w wykonaniu tytułowego bohatera mają swój wdzięk (aż chciałoby się napisać "dźwięk"). Zapewne szkoda, że tłumacz - o ile rozumiem jego wstępną wypowiedź - nie poszedł na całość, ale przyznam, że porównałem dwie oryginalne plansze z wydaniem Fantasmagorii i nie dostrzegłem jakichś rażących pominięć językowych zawiłości.
Dla mnie było to pierwsze poważne spotkanie z komiksem Herrimana, wcześniej znanym mi tylko z kart historii komiksu oraz pojedynczych plansz wyszukiwanych w sieci. Recenzować tak szacowny klasyk trochę nie wypada, dlatego pomyślałem, by wypisać tu kwestie, które najbardziej zwróciły moja uwagę i które do dziś stanowią o oryginalności tego komiksu:
1. W tomie obejmującym lata 1916-1922 zebrano komiksy w bardzo różnych formatach:
- najsłynniejsze "całostronicowe" plansze z gazet w ówczesnych wielkich formatach (niestety - trochę za bardzo tu pomniejszone);
- typowe trzy- lub czterokadrowe "stripy" - najbardziej dziś zestarzałe, oparte na poincie skwitowanej rzutem cegłą (suchary o kocich 9 żywotach mnie załamywały, ale stuletniemu dziełu trzeba to wybaczyć);
- sześciokadrowe historie z tytułami - nie tak postarzałe jak stripy, ale też nie tak odjechane jak te wielkie formaty; najbardziej bodaj przypominały mi "Fistaszki" Schulza.
2. Nawet w najmniej ciekawych komiksach Herrimana warto obserwować tła, bo dzieją się tam rzeczy co najmniej osobliwe, których w innych komiksach nie widywałem. Po pierwsze nawet gdy bohaterowie się nie poruszają tła się zmieniają, niczym "tylna projekcja" w starym filmie. Raz jest jakiś kikut drzewa, zaraz potem podupadła hacjenda, potem znów kaktus, czy krzaczek. Bodaj to najbardziej wprowadza ów słynny surrealistyczny nastrój "Krazy Kata".
Do tego na tłach rozgrywają się zupełnie osobne historyjki, czasem lepsze nawet, niż te na pierwszym planie, jak np. cykl o "zwariowanych ciuchach".
3. Bardzo specyficzny humor - nieprzekreślany nawet tymi "sucharami" o których pisałem wcześniej. Składa się nań wiele elementów.
Po pierwsze typowy slapstick, zwłaszcza że w jednym z komiksów bohaterowie porównują się z Chaplinem, Haroldem Lloydem i "Fatty" Arbucklem. Ale nawet w tym przypadku coda w postaci ciosu cegłą nabiera z każdym rzutem Ignatza coraz bardziej "odwiecznego" i "egzystencjalnego" charakteru, o czym ciekawie pisał Umberto Eco.
Po drugie mamy tu typowy świat na opak, czyli nieustający karnawał. Kot kocha mysz, mysz nie boi się kota i usiłuje go ukatrupić, kota zaś broni pies (przed myszą). Myślę, że "Bachtinowska" analiza tego komiksu pod kątem "karnawalizacji" mogłaby przynieść ciekawe rezultatu.
Po trzecie mamy tu wspomniany wcześniej humor surrealny, a moim zdaniem jeszcze bardziej widoczny - absurdalny. Takie komiksy jak kilkuczęściowa saga o naruszeniu granicy przez Willego Mendozę - Meksykańską Skaczącą Fasolkę pachniała mi tak bardzo Monty Pythonem...
I wreszcie specyficzny humor językowy, oparty na rzadko dziś stosowanych znaczących przejęzyczeniach i deformacjach. Osobiście taki humor bardzo lubię, kojarzę z opowiadaniami Wiecha i tyradami Graucho Marxa, a więc utworami nieco późniejszymi, niż prezentowane w tym tomie komisy Herrimana.
Reasumując - dla mnie była to długo wyczekiwana, niezwykle interesująca i wciąż autentycznie zabawna lektura w niedrogim wydaniu, które pewnie mogłoby być lepsze, ale i tak wydaje mi się optymalne.