No właśnie, to było najlepsze. I podałeś idealne przykłady. Śmierć Goku w walce z Raditzem to przy pierwszym oglądaniu totalny szok. Główny bohater ginie na samym początku nowej serii. WTF? Potem walka z Saiyanami, dobrzy wojownicy ciężko trenowali przez cały rok, wszyscy są wykoksani i... jeden po drugim idą do piachu. A na dokładkę Goku, który przez cały ten rok do walki był kreowany na ostateczna nadzieję, na tego, który jako jeden jedyny może skopać tyłki Saiyanom, sam dostaje od Vegety nieziemskie baty i ostatecznie wróg został pokonany tylko dzięki kilku przypadkowym działaniom postaci, które raczej wydawały się tutaj drugoplanowe. Mały Gohan, Kuririn i Żarłomir musieli ratować najpotężniejszego bohatera przed śmiercią. I niech mi ktoś powie, że Dragon Ball to prosta bitka bez scenariusza. Dragon Ball właśnie oryginalnością scenariusza bił i bije wszystko na głowę. Walki nie byłyby warte takiej uwagi, gdyby nie ten cały dramatyzm i te wszystkie zakręty w historii, które stosował Toriyama. I jasne, że się nie przejmowaliśmy tym, że oni i tak ożyją. Po części dlatego, że jak mówisz było to podstawowe założenie serii. Ale także dlatego że w ten sposób dostawaliśmy kolejną porcję tych emocji.