Pewnego razu we śnie zdarzyło się, że przed
czymś uciekałem, biegłem tak szybko jak tylko mogłem, ale to
coś nieustannie się zbliżało. Było tuż, tuż. Już mnie łapało za ramię, gdy nagle w szaleńczej próbie uniknięcia schwytania, z całych sił rzuciłem się do przodu. Skoczyłem jak długi maksymalnie wyciągając swe ciało do przodu, a wtedy...
Zamiast walnąć na glebę, uniosłem się w powietrze! Leciałem!
- hehe! - zaśmiałem się nicponiowato.
- To jest cudowne! - pomyślałem, w pełni szczęścia oddalając się, z zawrotną prędkością, z miejsca pogoni.
Byłem wolny jak ptak - w sensie dosłownym - i latałem. Bez większych problemów i dodatkowych komplikacji latałem jak Superman, Green Lantern, czy inne takie tak super-ciołki. (Ci, co znają to uczucie towarzyszące świadomości, że się lata, wiedzą o czym mówię). To najcudowniejsze przeżycie, jakie można sobie wyobrazić. (tylko proszę bez prostackich interpretacji
drogie doktory Freud'y)
Po nieokreślonym czasie spędzonym w powietrzu zleciałem na ziemię i zacząłem rozkminiać, co i jak pozwala mi latać. Okazało się, że nic nadzwyczajnego; ot, wystarczy rzucić się do przodu, wyciągnąć jak struna całe ciało i chcieć się unieść, i już. I lecisz.
Dziesiątki razy powtarzałem tę czynność podrywania się z ziemi i unoszenia w niebo. Boska moc. A prócz tego latania można jeszcze wyczyniać takie sztuczki jak najlepsi akrobaci tylko, że bez problemu z grawitacją; rozbieg, podskok, pięć salt z kilkoma śrubami i lądowanko z gracją. Dla mnie bajka.
Po nieokreślonym czasie zabaw, wzlotów, lądowań i długieeeeeeego rozkoszowania się możliwością unoszenia się w powietrzu i latania gdzie tylko zechcę, nagle uświadomiłem sobie straszną rzecz. Nie wiem skąd, jak i dlaczego, ale byłem pewien, że poznałem właśnie Drugą Zasadę Świata Snów; "GDY STOPY KOGOKOLWIEK W TYM ŚWIECIE ODRYWAJĄ SIĘ OD ZIEMI DO LOTU, W TYM SAMYM CZASIE I NA SKUTEK TEGO, UMIERA W NIM, GDZIEŚ INDZIEJ, JEDNA PRZYPADKOWA ISTOTA"
- O kur...a! Jak to?! Dlaczego?!... Co?!!! Czyli za każdym razem jak ja...
- Ale to było takie piękne i niewinne. To nie może być prawdą! - krzyczałem.
Ale to była prawda w tym świecie i wiedziałem o tym. Znałem ją pewniej niż cokolwiek innego.
- Druga Zasada Świata Snów, cholerna, straszliwa Druga Zasada.
Po czasie bezradnego płaczu i próby poradzenia sobie z przytłaczającym poczuciem winy, zacząłem biec. Blisko przy ziemi i najszybciej jak potrafię. Biec do utraty sił, by zapomnieć o regułach tego okrutnego świata. Biegłem na ślepo przed siebie. Czas nie miał znaczenia, aż usłyszałem krzyk, wysoko nade mną. Do moich huczących pulsującą krwią uszu dotarł krzyk wypadającej z okna kobiety. Stanąłem. To było jakieś 8, 9 piętro w bloku. Trzy klatki dalej. Nie myślałem. Zadziałałem instynktownie. Wiedziałem, że tylko ja mogę jej pomóc. Wyprostowałem się i przeciąłem jej tor
lotu tuż przy ziemi. Chwyciłem ją nieporadnie na ułamek sekundy wcześniej nim sięgnęła gruntu, kawałka ziemi, który byłby jej końcem. Uratowałem ją. Trzymałem w rękach nieprzytomną kobietę lewitując tuż nad chodnikiem przed 8 klatką bloku przy ulicy Szekspira 4.
- Basta. Co za przelot.
Chwilę później powróciła
świadomość. Wiedziałem, że cały mój wysiłek by ją uratować pójdzie na marne, gdy kładąc ją stanę na ziemi. Właściwie to już poszedł na marne. Co za absurd. Przecież lecąc do niej, by ją uratować, zabiłem, gdzieś tam, inną niewinną, nieznaną mi osobę. Poczucie winy wróciło ze zdwojoną siłą. Mogłem, więc zrobić tylko jedno. Wiedziałem już, co.
Wisząc w powietrzu, położyłem ją na chodniku. Nikt niczego nie widział. Nie było żadnego zbiegowiska. A ja... uniosłem się ponad bloki by już nigdy nie móc stanąć na ziemi i by na zawsze stać się pieprzonym superbohaterem.
...................................
...................................
...........................
ozdrawiam (szczególnie wszystkich Sennych Komiksarzy
)