Właśnie wróciłem do Krakowa po jednym z najlepszych koncertów na jakich do tej pory byłem. The Cure nawiedzili katowicki „Spodek”... ale po kolei.
Dzień zaczął się miłą niespodzianką, telefonem od Sławka. – Wybierasz się przypadkiem na Cure’ów? Przypadkiem się wybierałem, ale byłem pewien, że pociągiem i we dwoje z Anetą. W trójkę jednak weselej, a i jazda autem ma swoje plusy. W samochodzie pękły pierwsze browary, wiadomo, w „Spodku” prohibicja. Po odstawieniu auta pod dom Sławka w Chorzowie przesiadamy się w autobus i po 20 minutach jesteśmy w Katowicach. Przy pomniku Powstańców Śląskich jest czas na kolejne piwka. Robi się późno, dochodzi 18:00, pora się zbierać. Do „Spodka” wchodzimy w zasadzie bez jakiejkolwiek kontroli osobistej, w plecaku mógłbym bezkarnie wnieść nie tylko aparat, którego niestety nie wziąłem, ale i półmetrową maczetę. W środku stajemy przed problemem związanym z biletami. Tylko Sławek ma wejściówkę na płytę, a na płycie chcemy być przecież wszyscy. Sposób znalazł się szybko. Aneta wchodzi na bilecie Sławka i pożycza 2 wejściówki od ludzi w środku, dzięki którym na płytę wchodzimy także my. Rozsiadamy się wygodnie pod trybunami i czekamy. Brakuje nam piwa, choćby to nawet miały być rozwodnione siki w plastikowych kubkach 0,4 l za 8 zł, ale żeby były. Nie było, wiadomo, w „Spodku” prohibicja. Mamy czas trochę się porozglądać. Pierwsze co rzuca mi się w oczy to drastyczny spadek ilości klonów Roberta Smitha w porównaniu z koncertem w Łodzi przed 8 laty. Natapirowanych i pomalowanych, jak Pan Bóg przykazał, fanów jak na lekarstwo. Na domiar wszystkiego, modelowa para przechodząca obok nas okazuje się importem z Anglii. Fanów z zagranicy było zresztą więcej, w czasie koncertu stały za nami 3 Słowaczki, a w kolejce po wodę wyłowiłem jeszcze Włoszki. W końcu światła gasną i na scenie zaczyna grać support, 65 Days of Static. Słyszę ich po raz pierwszy i nie robią na mnie wielkiego wrażenia. Kilka gitarowych, energetycznych kawałków zagranych bez wokalu mija mi dość szybko głównie dzięki temu, że w międzyczasie wychodzę do kibla. Żegnani są jednak dość głośnymi brawami, więc przynajmniej części publiki się podobało. Po supporcie decydujemy się zająć odpowiednie pozycje. Przesuwamy się do przodu, ale jest już dość gęsto i grzęźniemy jakieś 15 m od sceny. Nie jest źle. Źle robi się dopiero za chwilę, gdy z taśmy zaczynają nas dobiegać dźwięki przypominające te jakie wydają z siebie wieloryby. Po blisko pół godzinie oczekiwania z nerwami większości fanów jest już bardzo źle. Wieloryby w końcu jednak dają za wygraną, światło gaśnie, a na scenie pojawiają się kolejno muzycy. Za podwyższonymi garami zasiada Cooper, z lewej strony łysy jak kolano Thompson, z prawej ufarbowany na czerwono Gallup i pośrodku sceny Smith w formie klasycznej. Po chwili wreszcie zaczyna się to na co wszyscy czekali. Z głośników wydobywają się pierwsze dźwięki „Open”. Szybko przekonujemy się, że nagłośnienie w „Spodku” jest naprawdę świetne. Brzmienie jest bardzo selektywne. Po oklaskach jakie zgotowała publiczność na powitanie kapeli po pierwszym kawałku słyszymy „Fascination street”. W początkowym stadium koncertu dominują zresztą utwory z „Disintegration” i „Wish”: „Lullaby” z nieznacznie zmienioną linią gitary, „Lovesong”, „Pictures of you”, „A letter to Elise”, „To wish impossible things”, są też 2 kawałki z ostatniej płyty „The cure” i jeden z nowego repertuaru. W ten smakowity zestaw Smith wplątał również rozluźniającego ogłupiacza w postaci „The walk”, który jednak na żywo dał się bezboleśnie przetrawić. Kiedy przebrzmiały ostatnie dźwięki mojego bezwzględnie naj... „The edge of deep green sea”, wiedziałem już, że cokolwiek stanie się później, ten koncert będę wspominał bardzo długo i bardzo dobrze. Z biegiem czasu zespół sięgał do coraz starszego repertuaru. I tak z „Kiss me, kiss me, kiss me” usłyszeliśmy „Just like heaven”, „Hot, hot, hot” i wspaniałe “How beautiful you are”, z „The head on the door” były „Push” oraz „In betwen days”, z „The top” energetyczny i znacznie lepszy niż na płycie „Shake dog shake”, a z “Pornography” przewspaniale wykonany “One hundred years”, przy którym momentami włączone było jedynie dolne oświetlenie prezentując zimny szkielet rusztowania sceny i świateł potęgując mroczny nastrój. Ten zestaw utworów poprzetykany był bodajże 2 nowymi kompozycjami oraz rozluźniającymi “Never enough”, a także ostrym i tanecznym zarazem „Wrong number”. Smith bardzo umiejętnie dobierał kolejność granych kawałków. Po spokojniejszym następował zazwyczaj szybszy lub niezaprzeczalny hit, dzięki czemu nie pozwalał na chwile rozprężenia lub wręcz znużenia publiczności, co według mnie nie zawsze udawało się 8 lat temu w Łodzi. Kiedy usłyszeliśmy pierwsze dźwięki „End”, stało się jasne, że zasadnicza część koncertu dobiega końca. Nie ulegało też wątpliwości, że zespół żegnany gromkimi brawami pojawi się znowu aby odegrać bisy. Tak też się stało. The Cure postanowili konsekwentnie kontynuować podróż w czasie i zaserwowali publice podczas pierwszego bisu 4 utwory z „Seventeen seconds”, w tym 3 moje ulubione: „M”, „Play for todey” z wykrzyczaną przez fanów linią gitary, oraz jakże by inaczej, „A forest”. Podczas tego ostatniego nie wytrzymałem i złożyłem Sławkowi propozycję nie do odrzucenia, przebicia się pod scenę i rozkręcenia pogo. Dzięki ponad stukilowej sile przebicia Sławka, pod sceną znaleźliśmy się w tempie ekspresowym. Ku naszej radości istniało już tam zarzewie dobrej zabawy, do którego skwapliwie dołożyliśmy swoją cegiełkę. Poza nami dwoma i jednym 35-latkiem w okularach, resztę poga stanowiła młodzież do 20 roku życia. Po „A forest” zespół znowu opuścił scenę, aby szybko na nią powrócić jakby specjalnie nie chcąc dać nam ochłonąć. Tym razem przychodzi kolej na repertuar z debiutanckiej płyty i jej wersji amerykańskiej „Boys don’t cry”. Zaczynają od tytułowego „Three imaginary boys”, poprzez „Fire in Cairo” i „Boys don’t cry”. Zabawa pod sceną trwa w najlepsze i zaczynam opadać z sił. Po zakończeniu kawałka, większość publiczności ze mną włącznie jest przeświadczona, że to koniec. Zespół wykonał swoją robotę z nawiązką i z podniesionym czołem może zejść ze sceny. Nic bardziej mylnego. Ekipa Smitha nie okazuje litości i idzie za ciosem. „Jumping someone else’s train” wywołuje falę niedowierzania i entuzjazmu zarazem. Utwór płynnie przechodzi w punkrockowy „Grinding holt”. Kto przed koncertem przypuszczał, że mogą zagrać ten kawałek ręka w górę? Coś nie widzę tych rąk za wiele. Pogo nabiera jeszcze na sile by przerodzić się w naprawdę ostry młyn na „10:15 saturday night”. W życiu bym nie pomyślał, że ten świetny, ale na płycie dość jednak spokojny utwór przemienić się może na żywo w taki czad. Po tym zestawie, na „Killing an Arab” jestem już kompletnie wypluty i mogę tylko próbować śpiewać z Robertem słaniając się na nogach. Po ostatnich akordach „Araba” następują huraganowe brawa i zespół schodzi za kulisy. Smith zostaje jeszcze trochę i żegna się z publicznością przystając na moment w każdej części sceny. W końcu i on znika tylko po to, żeby z resztą kapeli pojawić się na trzeci bis. Tym razem już bez gitary odśpiewuje „Why can’t I be you”. Wreszcie mam możliwość z bliska obejrzeć zestaw firmowych min i gestów Smitha z wywracaniem białek, wystawianiem języka i kładzeniem ręki na piersi. Wymieniony kawałek nie należy do moich ulubionych, ale wczoraj chciałem żeby trwał jak najdłużej. Wkrótce się jednak skończył i okazał naprawdę ostatnim.
Trzygodzinna uczta dobiegła końca. Z twarzy ponownie żegnającego się Smitha można było wyczytać nieskrywaną satysfakcję. Podobało mu się. Musiało się podobać, jak chyba każdemu obecnemu tego wspaniałego wieczoru w „Spodku”.