trawa

Autor Wątek: The Cure  (Przeczytany 4631 razy)

0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.

Ferrus

  • Gość
The Cure
« dnia: Listopad 21, 2003, 06:47:43 pm »
czy znajde tu fanow tych kapel, potrzebuje jakis wskazań co do płyt, które sobie załatwić, ponieważ zaczołem tylko od the best of

z gory dziekuje

Offline Kormak

van halen i the cure i inni
« Odpowiedź #1 dnia: Listopad 23, 2003, 12:48:29 pm »
The Cure:

Koniecznie "Disintegration". Nie jestem wielkim znawcą tego zespołu ale ta płyta jest po prostu powalająca. Podobnie ich ostatnia (jak do tej pory) płyta studyjna "Bloodflowers" - ten sam nastrój.  Polecam również ich debiut "Seventeen seconds" - zimne, nowofalowe, postpunkowe granie.
Strasznie trudno coś polecać, bo oni nagrali masę płyt, różnorodnych bardzo. Jak słuchałeś składanlki największych hitów to możesz się zastanowić, jakie The Cure ci odpowiada: czy nastrojowe i lekko przerażąjące (Lullaby, Bloodflowers, Pictures of You, Plain Song) czy wesołe i popowe (Love Cats, Friday I'm In Love) - wszystkie wcielenia są równie cenne i ciekawe.
Koniecznie, jeśli nie słyszałeś jeszcze, zdobądź ich utwór "Burn" z soundtracku do "The Crow" - moim zdaniem jeden z lepszych jaki nagrali.

Offline Josef Knecht

The Cure - 'The Cure'
« Odpowiedź #2 dnia: Lipiec 12, 2004, 11:18:13 am »
I coż sądzicie ?
Świeżo upieczony fan wilków :)

Offline Kormak

The Cure - 'The Cure'
« Odpowiedź #3 dnia: Lipiec 12, 2004, 02:22:38 pm »
Cóż, spodziewałem się małej rewolucji w brzmieniu, skoro wzięli na producenta Rossa Robinsona. A tymczasem zmian jak na lekarstwo. Nie jestem jakimś wielkim znawcą The Cure, jak do tej pory w ucho wpadły mi trzy utwory: otwierający płytę "Lost" (agresywny, brudne, garażowe wręcz brzmienie instrumentów), "Anniversary" (za linię melodyczna w tle i taką transową powolność, którą lubię u The Cure, ten kawałek mógłby spokojnie znaleźć się na "Disintegration") i zamykający "The Promise" (bo długi, rozbudowany itd.)
Robert Smith jak zwykle świetnie śpiewa.

Generalnie "Bloodflowers" było o wiele lepsze, ale jest i na tej płycie coś do posłuchania, chociaż pewnie zagorzali fani TC będą mieli odmienne zdanie (jeden znajomy już żałuję pieniędzy wydanych).

Offline Josef Knecht

The Cure - 'The Cure'
« Odpowiedź #4 dnia: Lipiec 12, 2004, 08:03:16 pm »
Kupiłem orginał, takie male burżujstwo z mej strony

Płyta jest dziwna . . . nie zła, ale dziwna, jeden tylko utwor zrobil na mnie troche zle wrazenie (ten w ktorym Smith spiewa 'and i never let you go'), chyba przez banalnosc tekstu, bo muzyka jest oczywiscie na wysokim poziomie, kilka utworow genialnych i kilka na 4+, trudno mi wystawic zbiorcza ocene calemu albumowi, wiec tego nie uczynie.

Ale plyta trzyma dobry poziom, no i jest juz 13 w dorobku kapeli dzialajacej 28 lat - a jak pokazuje kawalek 'lost' potrafią jeszcze zaskakiwac, to jednak o czyms swiadczy

p.s. w utworze 'alt.end' R.S. pokazuje jak wspaniale mozna zaspiewac rockowa przygrywke 'yeah yeah yeah'  :) , polecam
Świeżo upieczony fan wilków :)

Offline śmigło

The Cure - 'The Cure'
« Odpowiedź #5 dnia: Lipiec 12, 2004, 08:29:04 pm »
stare dziadzy wziely robinsona? pewnie album sie lepiej promuje i sprzedaje bo on jest producentem. troche to smierdzace.
we charge traidition with being an exuse for idleness, unpersonality and regression"
b.a.n.
"we destroy you"
b.d.n.

Offline Kormak

The Cure - 'The Cure'
« Odpowiedź #6 dnia: Lipiec 13, 2004, 12:47:24 am »
Eee tam... tak by było jeszcze kilka lat temu, kiedy to nu-metalowi podopieczni Robinsona byli na topie. Teraz dni chwały (i milionowe nakłady) już dawno za nimi.
I kto jak kto, ale akurat The Cure nie potrzebuje takich chwytów, żeby promować płytę.

Offline hopatika

The Cure - 'The Cure'
« Odpowiedź #7 dnia: Lipiec 19, 2004, 07:01:15 pm »

Offline Llew

The Cure - 'The Cure'
« Odpowiedź #8 dnia: Sierpień 01, 2004, 03:03:12 pm »
Jakoś nie przekonał mnie ten album. Brzmi generalnie bardzo podobnie do "Bloodflowers" z tą różnicą, że jest o klasę słabszy od poprzednika. Wyróżniają się jedynie intensywny i nowatorski "Lost", transowy "Labirynth" oraz typowo curowy "Alt.end". Reszta to niestety zwyczajne zapychacze. Szkoda że tak mało dobrej-nowej muzyki bo na następną przyjdzie nam czekać pewnie do 2008.
ae hen wlad fy nhadau yn annwyl i mi...

Offline nyron

The Cure - 'The Cure'
« Odpowiedź #9 dnia: Sierpień 12, 2004, 03:54:11 pm »
a mi sie podoba nowy cure szczegolnie utwory : 1, 2, 6, 11, 12

ale do "bloodflowers" nie moze sie rownac

pozdrawiam
igur ros mogwai radiohead

Offline Jovka

The Cure - 'The Cure'
« Odpowiedź #10 dnia: Sierpień 14, 2004, 07:56:24 pm »
A mi się ogólnie podoba mimo że nie jestem fanką tego zespoły płyta ta jest na prawdę fajna :)
color=blue]Kropelka deszczy na listku zwisająca...
Samotne obumierające drzewo kołyszące się przez powiew wiatru...
Poranna rosa na wilgotnej trawie...
Wstaję...
Wychodzę na ogród...
Słońce wstaje ze mną...
Ulotna chwila szczęścia.[/color]

Offline ManiaC

The Cure - 'The Cure'
« Odpowiedź #11 dnia: Sierpień 21, 2004, 12:41:10 pm »
Nareszcie usłyszałem... jak dla mnie (mimo iz nie jestem fanem Curów) płytka jest dobra ale nie wyśmienita  :)
Nie staraj się zrozumieć wszystkiego, bo wszystko stanie się niezrozumiałe"

Demokryt

Offline Llew

The Cure w "Spodku"
« Odpowiedź #12 dnia: Luty 21, 2008, 01:04:04 am »
Właśnie wróciłem do Krakowa po jednym z najlepszych koncertów na jakich do tej pory byłem. The Cure nawiedzili katowicki „Spodek”... ale po kolei.
Dzień zaczął się miłą niespodzianką, telefonem od Sławka. – Wybierasz się przypadkiem na Cure’ów? Przypadkiem się wybierałem, ale byłem pewien, że pociągiem i we dwoje z Anetą. W trójkę jednak weselej, a i jazda autem ma swoje plusy. W samochodzie pękły pierwsze browary, wiadomo, w „Spodku” prohibicja. Po odstawieniu auta pod dom Sławka w Chorzowie przesiadamy się w autobus i po 20 minutach jesteśmy w Katowicach. Przy pomniku Powstańców Śląskich jest czas na kolejne piwka. Robi się późno, dochodzi 18:00, pora się zbierać. Do „Spodka” wchodzimy w zasadzie bez jakiejkolwiek kontroli osobistej, w plecaku mógłbym bezkarnie wnieść nie tylko aparat, którego niestety nie wziąłem, ale i półmetrową maczetę. W środku stajemy przed problemem związanym z biletami. Tylko Sławek ma wejściówkę na płytę, a na płycie chcemy być przecież wszyscy. Sposób znalazł się szybko. Aneta wchodzi na bilecie Sławka i pożycza 2 wejściówki od ludzi w środku, dzięki którym na płytę wchodzimy także my. Rozsiadamy się wygodnie pod trybunami i czekamy. Brakuje nam piwa, choćby to nawet miały być rozwodnione siki w plastikowych kubkach 0,4 l za 8 zł, ale żeby były. Nie było, wiadomo, w „Spodku” prohibicja. Mamy czas trochę się porozglądać. Pierwsze co rzuca mi się w oczy to drastyczny spadek ilości klonów Roberta Smitha w porównaniu z koncertem w Łodzi przed 8 laty. Natapirowanych i pomalowanych, jak Pan Bóg przykazał, fanów jak na lekarstwo. Na domiar wszystkiego, modelowa para przechodząca obok nas okazuje się importem z Anglii. Fanów z zagranicy było zresztą więcej, w czasie koncertu stały za nami 3 Słowaczki, a w kolejce po wodę wyłowiłem jeszcze Włoszki. W końcu światła gasną i na scenie zaczyna grać support, 65 Days of Static. Słyszę ich po raz pierwszy i nie robią na mnie wielkiego wrażenia. Kilka gitarowych, energetycznych kawałków zagranych bez wokalu mija mi dość szybko głównie dzięki temu, że w międzyczasie wychodzę do kibla. Żegnani są jednak dość głośnymi brawami, więc przynajmniej części publiki się podobało. Po supporcie decydujemy się zająć odpowiednie pozycje. Przesuwamy się do przodu, ale jest już dość gęsto i grzęźniemy jakieś 15 m od sceny. Nie jest źle. Źle robi się dopiero za chwilę, gdy z taśmy zaczynają nas dobiegać dźwięki przypominające te jakie wydają z siebie wieloryby. Po blisko pół godzinie oczekiwania z nerwami większości fanów jest już bardzo źle. Wieloryby w końcu jednak dają za wygraną, światło gaśnie, a na scenie pojawiają się kolejno muzycy. Za podwyższonymi garami zasiada Cooper, z lewej strony łysy jak kolano Thompson, z prawej ufarbowany na czerwono Gallup i pośrodku sceny Smith w formie klasycznej. Po chwili wreszcie zaczyna się to na co wszyscy czekali. Z głośników wydobywają się pierwsze dźwięki „Open”. Szybko przekonujemy się, że nagłośnienie w „Spodku” jest naprawdę świetne. Brzmienie jest bardzo selektywne. Po oklaskach jakie zgotowała publiczność na powitanie kapeli po pierwszym kawałku słyszymy „Fascination street”. W początkowym stadium koncertu dominują zresztą utwory z „Disintegration” i „Wish”: „Lullaby” z nieznacznie zmienioną linią gitary, „Lovesong”, „Pictures of you”, „A letter to Elise”, „To wish impossible things”, są też 2 kawałki z ostatniej płyty „The cure” i jeden z nowego repertuaru. W ten smakowity zestaw Smith wplątał również rozluźniającego ogłupiacza w postaci „The walk”, który jednak na żywo dał się bezboleśnie przetrawić. Kiedy przebrzmiały ostatnie dźwięki mojego bezwzględnie naj... „The edge of deep green sea”, wiedziałem już, że cokolwiek stanie się później, ten koncert będę wspominał bardzo długo i bardzo dobrze. Z biegiem czasu zespół sięgał do coraz starszego repertuaru. I tak z „Kiss me, kiss me, kiss me” usłyszeliśmy „Just like heaven”, „Hot, hot, hot” i wspaniałe “How beautiful you are”, z „The head on the door” były „Push” oraz „In betwen days”, z „The top” energetyczny i znacznie lepszy niż na płycie „Shake dog shake”, a z “Pornography” przewspaniale wykonany “One hundred years”, przy którym momentami włączone było jedynie dolne oświetlenie prezentując zimny szkielet rusztowania sceny i świateł potęgując mroczny nastrój. Ten zestaw utworów poprzetykany był bodajże 2 nowymi kompozycjami oraz rozluźniającymi “Never enough”, a także ostrym i tanecznym zarazem „Wrong number”. Smith bardzo umiejętnie dobierał kolejność granych kawałków. Po spokojniejszym następował zazwyczaj szybszy lub niezaprzeczalny hit, dzięki czemu nie pozwalał na chwile rozprężenia lub wręcz znużenia publiczności, co według mnie nie zawsze udawało się 8 lat temu w Łodzi. Kiedy usłyszeliśmy pierwsze dźwięki „End”, stało się jasne, że zasadnicza część koncertu dobiega końca. Nie ulegało też wątpliwości, że zespół żegnany gromkimi brawami pojawi się znowu aby odegrać bisy. Tak też się stało. The Cure postanowili konsekwentnie kontynuować podróż w czasie i zaserwowali publice podczas pierwszego bisu 4 utwory z „Seventeen seconds”, w tym 3 moje ulubione: „M”, „Play for todey” z wykrzyczaną przez fanów linią gitary, oraz jakże by inaczej, „A forest”. Podczas tego ostatniego nie wytrzymałem i złożyłem Sławkowi propozycję nie do odrzucenia, przebicia się pod scenę i rozkręcenia pogo. Dzięki ponad stukilowej sile przebicia Sławka, pod sceną znaleźliśmy się w tempie ekspresowym. Ku naszej radości istniało już tam zarzewie dobrej zabawy, do którego skwapliwie dołożyliśmy swoją cegiełkę. Poza nami dwoma i jednym 35-latkiem w okularach, resztę poga stanowiła młodzież do 20 roku życia. Po „A forest” zespół znowu opuścił scenę, aby szybko na nią powrócić jakby specjalnie nie chcąc dać nam ochłonąć. Tym razem przychodzi kolej na repertuar z debiutanckiej płyty i jej wersji amerykańskiej „Boys don’t cry”. Zaczynają od tytułowego „Three imaginary boys”, poprzez „Fire in Cairo” i „Boys don’t cry”. Zabawa pod sceną trwa w najlepsze i zaczynam opadać z sił. Po zakończeniu kawałka, większość publiczności ze mną włącznie jest przeświadczona, że to koniec. Zespół wykonał swoją robotę z nawiązką i z podniesionym czołem może zejść ze sceny. Nic bardziej mylnego. Ekipa Smitha nie okazuje litości i idzie za ciosem. „Jumping someone else’s train” wywołuje falę niedowierzania i entuzjazmu zarazem. Utwór płynnie przechodzi w punkrockowy „Grinding holt”. Kto przed koncertem przypuszczał, że mogą zagrać ten kawałek ręka w górę? Coś nie widzę tych rąk za wiele. Pogo nabiera jeszcze na sile by przerodzić się w naprawdę ostry młyn na „10:15 saturday night”. W życiu bym nie pomyślał, że ten świetny, ale na płycie dość jednak spokojny utwór przemienić się może na żywo w taki czad. Po tym zestawie, na „Killing an Arab” jestem już kompletnie wypluty i mogę tylko próbować śpiewać z Robertem słaniając się na nogach. Po ostatnich akordach „Araba” następują huraganowe brawa i zespół schodzi za kulisy. Smith zostaje jeszcze trochę i żegna się z publicznością przystając na moment w każdej części sceny. W końcu i on znika tylko po to, żeby z resztą kapeli pojawić się na trzeci bis. Tym razem już bez gitary odśpiewuje „Why can’t I be you”. Wreszcie mam możliwość z bliska obejrzeć zestaw firmowych min i gestów Smitha z wywracaniem białek, wystawianiem języka i kładzeniem ręki na piersi. Wymieniony kawałek nie należy do moich ulubionych, ale wczoraj chciałem żeby trwał jak najdłużej. Wkrótce się jednak skończył i okazał naprawdę ostatnim.
Trzygodzinna uczta dobiegła końca. Z twarzy ponownie żegnającego się Smitha można było wyczytać nieskrywaną satysfakcję. Podobało mu się. Musiało się podobać, jak chyba każdemu obecnemu tego wspaniałego wieczoru w „Spodku”.
ae hen wlad fy nhadau yn annwyl i mi...