mój pobyt na woodstocku mógłby się skończyć już pierwszego dnia. zażyliśmy wszystkie przywiezione narkotyki, zjadłem żarcie od hare krishna, wydałem całą kasę na płyty i zobaczyłem lao che na żywo. taki też był cel mojej wyprawy. niestety musiałem czekać do niedzieli, bo uzależniony byłem od reszty ekipy samochodowej.
cóż można napisać. koncert lao che wg mnie udany, choć czułem swego rodzaju niedosyt. nie wiem czemu, bo grali bardzo fajnie. zagrali chyba wszystkie kawałki z powstania warszawskiego, parę z guseł i dorzucili ciekawą wersję "ludzi wschodu" siekiery. pod sceną mniej ludzi niż na takich tuzach jak hey czy die toten hosen, ale może to i lepiej. przynajmniej było trochę kumatych ludzi a mniej nachlanych brudów. o reszcie zespołów ciężko mi się wypowiadać, bo pod sceną później już nie byłem. chociaż z namiotu dobrze było słychać i taki np. frontside wypadł całkiem nieźle, dużo bisował i ładnie komponował się z brzękami ze sceny folkowej i mantrami hare krishna (bo akurat byłem rozbity w miejscu, gdzie słychać było wszystko). całe szczęście, że nie było huntera, złotego bączka wygrał hey na którym była podobno masa ludzi, a ja zwróciłem tylko uwagę na ich wykonanie "where is my mind" pixies.
co do samej atmosfery to oczywiście było dużo denerwujących ludzi (ok. pół miliona), sam owsiak też pluł się ze sceny na die toten hosen (podobno nie podłączyli jakiegoś kabla i ich koncert poszedł tylko na niemcy, a nie na polskę, ale nie wiem dokładnie o co chodziło). dodając do tego kiepską pogodę można dojść do konkluzji, że dobrze, że już się ten woodstock skończył.
Na Swaroga!