Dobrze, że wróciłem do komiksów dopiero w 2005 roku, bo ten 2002 musiał być gorzej niż straszny, skoro "Aldebaran" wywołał takie uczucia tęsknoty i fascynacji...
Zmęczyłem ten komiks dopiero za trzecim podejściem. Dziś rano. Podczas czytania miałem wrażenie, jakbym próbował pogryźć żwir - nie wiem, czy to wina tłumaczki, czy oryginalnego tekstu, ale banał i drętwota dialogów (a zwłaszcza "monologów" bohatera) spowodowały, że dokończyłem to dzieło, bo w pracy znudził mnie już nawet windowsowski pasjans.
Wręcz uwielbiam scenki w stylu: bohater wyglądający przez zakratowane okno mówi: "Trzy i pół roku... tyle czasu minęło od chwili, kiedy trafiłem do tej zapchlonej nory...". Plus rozwiązania "deus ex machina", "wpadanie na siebie" bohaterów rozrzuconych po zakątkach planety i opowiadanie co to się z nimi działo. I główna "Tajemnica", tania mistyka a'la Jodorowsky. Nierówna narracja - raz w pierwszej osobie (siedemnastoletniego bohatera o umyśle trzynastolatka), to znów wszechwiedzący narrator. Krytyka teokracji (też Jodo copyright), ale bez wgłębiana się w fundamenty ustroju.
Ani to wciągająca przygodówka, ani wywołująca refleksje analiza ludzkich zachowań. Choć zapewne miało być jednym i drugim.
Adekwatne wydaje mi się jedno zdanie z biograficznej notki o Leo ze "skrzydełka" okładki. "Długo czekał na sukces". Jeśli "Aldebaran" to opus magnum, to się nie dziwię.