Jak wielu, nakręcony szumem recenzenckim w mediach okołokomiksowych, wydałem te 30 PLN na 'Zeliga'. Po pietnastu minutach lektury odkryłem, że równie dobrze mogłem z tych nędznych 3 banknocików, uczynić wcale zgrabną łódeczkę, co generalnie byłoby dużo mądrzejszym sposobem spożytkowania owych pieniędzy, niźli wydanie ich na najbardziej przereklamowaną sieczkę w historii polskiego komiksu. Nim na dobre się rozkręcę i zacznę swe żale wylewać - chwilka o pozytywach: ładnie wygląda na półce (prawie jak 'Dzieje...' Dore'go), przyjemnie pachnie i papier nie odbija światła:) Jestem w stanie przekonać się - po kolejnym kontakcie - do grafiki i wizualnego sposobu zapodawania fabuły, tyle że tu następuje zgrzyt pierwszy - NIE MA FABUŁY. Miast tego, jest drewniana historyjka, którą mógł wymyślić pewnego skacowanego poranka Mignola, jeśli przez noc całą, miast Hellboy'a, zwidywałyby mu się postaci karłowatych magów w typie Himilsbacha. do braku fab€ły, dorzucić można kompletnie nieprzkonujące postacie głónych bohaterów, których lekko odmienny wygląd, miał być pewnie elementem frapującym uwagę czytelnika i powodem dla którego kupi następne tomy serii by wyjaśnić tajemnicę odmienności Zeliga i tej drugiej ropuchy, a jest po prostu tępym, debilkowatym przłożeniem Mausowych patentów na rodzimy rynek. I cały czas się zastanawiam skąd ten szum und podniecenie, skoro nawet te legendarne plansze z przed lat dziesięciu raczej nie zapowiadały czegoś interesującego - bo znane nazwiska?, bo nieortodoksyjne podejście do II WW? czy też jak w przypadku Polchów i innych Rosińskich zadziałała sława tfurcy artychy?