Wychodzi na to, że poniewczasie odkryłem Total Wary - wcześniej próbowałem Medievala II, ale mi nie podszedł, za to drugi Rome pochłonął mnie jak wielki błękit. Na zaznajomienie się z mechaniką Rzym, ale po szybkim pojechaniu bliższej i dalszej okolicy stwierdziłem, że jest zdecydowanie zbyt prosto. Toteż mod Divide et Impera, podniesienie poziomu trudności i zrobiło się zdecydowanie ciekawiej. Grając Pontem (Mitrydates!) już po kilku turach miałem walki (nie z własnego wyboru bynajmniej) nie tylko z Kapadocją, ale i dzielnymi Celtami z Galacji oraz Sardes, a dodatkowo bunty niewolników. Tymczasem bityński sojusznik szybko dał się pobić Pergamonowi i tyle było z jego pomocy. Wygrzebanie się z tej sytuacji dało naprawdę nielichą satysfakcję, zwłaszcza że pierwsze bitwy (zanim się coś wybudowało) trzeba było stoczyć właściwie trzema rodzajami jednostek - pozbawionym honoru psom wojny nie ufam. Ale moje chamstwo z włóczniami oraz chamstwo z procami uzupełnione oddziałem dowódcy z rydwanami (w DeI to 27 zamiast 9 jednostek) poradziło sobie doskonale. Kluczem było właśnie dobre manewrowanie rydwanami, które potrafiły zrobić miazgę z jednostek miotających czy lekkiej piechoty przeciwników. Potem te jednostki były uzupełniane lekką kawalerią, galijskimi ciężkimi włócznikami i hoplitami - jako całość nie do złamania
Szczególnej urody była bitwa o jedno z pierwotnych pontyjskich miast, gdy znienacka przymaszerowały wojska Kapadocji z przewagą liczebną 2,5:1 (w tym w skład mojego 1 wchodził jeszcze motłoch garnizonowy). Szczęśliwie komputer zgubił w czasie tworzenia armii balans i miał za mało piechoty, a za dużo wojska miotającego, co skończyło się tym, że moje dwa oddziały hoplitów przetrzymały wszystkie ataki, by potem się tylko otrzepać, a kawaleria, rydwany i motłoch rozbiły mu całe tyły. Według prognozy automatycznej bitwy miało być miażdżące zwycięstwo komputera, a straciłem może z 15% stanu armii.
Pierwsze godziny gry miodne niesamowicie i w całej rozciągłości ma zastosowanie syndrom "jeszcze jedna tura", ale potem, gdy złapiesz trochę spokoju na ustabilizowanie gospodarki i stworzenie imperium dobrobytu raz, że znów robi się trochę za prosto, dwa - bitwy z udziałem wielotysięcznych oddziałów, choć niewątpliwie epickie, to trwają jednak koszmarnie długo, zwłaszcza etap samego dojścia do wojsk wroga. I robi się to samo co w HOMM, czyli "niech już będzie to quick combat, bo zaraz świta" - tyle że tym samym rezygnujesz z największej frajdy w grze. A dodając do tego długość tur rozgrywanych przez inne frakcje, długość ładowania etc. wychodzi, że nie chce mi się rozgrywać całej kampanii i dążyć do zrealizowania wszystkich celów. Prędzej już rozegram sobie początki innymi państwami, żeby zobaczyć co mają fajnego i zawalczyć o przeżycie z niewielkimi siłami.
Z ciekawszych refleksji jeszcze - postanowiłem, że nie będę w swoich państwach stosował niewolnictwa, bo to niezgodne z moim kodeksem wartości, w związku z tym wszystkich jeńców wyrzynam :P Instynkt mordercy budzi się też w momencie gdy komputer proponuje zakończenie bitwy, zawsze ścigam pozostałe jednostki i rzadko kiedy ktoś ucieknie
A kamera kinowa niszczy wszystko co do tej pory widziałem w grach, o!
Shogun II pewnie też kiedyś zagości na kompie, ale na razie pomyślę o zapożyczeniu kilku rzeczy zeń do planszówki, która jest świetna, ale może być jeszcze lepsza