W swoich dążeniach do poznania Marvela dotarłem wczoraj za 5 dwunasta (mówię dosłownie, nie symbolicznie) do "The Death of Jean DeWolff". Miałem przed snem łyknąć choc jeden odcinek, ale się nie dało przerwać w połowie.
Myślę, że działa bardziej jak się nie wie kto ginie (choć tytuł to podpowiada) i jak się nie wie kto zabił (ale to w Polsce po Spidermanie 4/91 i "Birth of Venom" raczej niemożliwe) ale i tak jest przyzwoicie. Historia ciekawa z punktu widzenia na akcję, ale też ciekawy traktat o "ukrytej tożsamości" superbohatera i granicach jej ochrony. Ciekawie wprowadzony też (wielokrotnie później rozwijany w daredevilu i punisherze) temat odpowiedzialności superbohaterów wobec prawa, gdzie kończy się granica bycia jednoosobowym sądem i katem a zaczyna sprawiedliwość (nie trzeba też być ekstremalnie uważnym by zauważyć filmową postać - symbol takich działań - przechadzającą się ulicami Nowego Yorku)
Jedyny zarzut taki, że trochę nierówno (u mnie w kolejności 5/5, 4/5, 5/5 i 4/5) ale i tak bardzo to przyzwoicie.