"Teza" Alejandro Amenabara. Studentce filmoznawstwa piszącej tytułową pracę na temat przemocy w mediach wpada w ręce kaseta z nagraniem morderstwa. Wkrótce potem poznaje dwóch kolegów z roku - zwichrowanego na punkcie filmowej wyrzynki geeka oraz miłego japiszona. Sama bohaterka ma nieposłuszne oczy - niby wie, że to ohydne, ale patrzeć i tak będzie*. A wszystko wskazuje na to, że komuś zalezy na tym by nakręcić jeszcze jedną czerwonawą produkcję. I bohaterce, zgodnie z thrillerową regułą scenariuszową przyjdzie w niej wystąpić. Film cieszy podwójnie: po pierwsze trzyma w napięciu i wali widza na odlew paroma twistami, po drugie: jest przewrotną satyrą na widza, czyli na nas, którzy jaramy się fruwającymi 3D flakami czy buszujemy po sieci za klipami z irackich, czeczeńskich, meksykańskich czy jakich tam jeszcze egzekucji. To na nas patrzy z politowaniem w finale para bohaterów. Chłe, chłe, chłe...
* prostą receptę na taką dolegliwość proponował swego czasu niejaki Święty Marek Ewangelista 9, 42 -48, ale kto by tam słuchał jakichś starożytnych Żydów..., no chyba, że Quentin T nie żerżnie z nich znowu jakiś cytacik.