„Pięć Koszmarów” ominęło mnie niestety w czasach publikacji tego tytułu przez Muchę. Z tym większą chęcią sięgnąłem po komiks teraz. Na pewno się nie zawiodłem, ale też dlatego, że nie spodziewałem się nadzwyczajnie wyrafinowanej fabuły. Ot, kolejna, typowa dla klimatu tej postaci konfrontacja z wyposażonym w technologiczne udogodniania adwersarzem, a przy okazji hamletyzujący Tony Stark. Niby nie chce krzywdzić bliźnich, a jednak wciąż konstruuje nowe typy broni, zbija na nich kasę etc, etc. Czyli standard, esencja Iron Mana w najczystszej postaci. Salwador Larroca ponoć wniósł nową jakość ilustracyjną do tytułów z mutantami. Mnie jednak jakoś nigdy szczególnie nie przekonywał. Obecny w komiksie styl jest dalece odmienny od tego co zaprezentował on m.in. w ramach „Age of Apocalipse”. Widać jak usilnie dostosowuje się do panujących w danym momencie trendów. W sumie ta okoliczność nieźle świadczy o elastyczności jego warsztatu, ale z drugiej strony także o pewnej nijakości.
Zdumiała mnie natomiast uwaga rysownika jakoby w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych komiksy superbohaterskie należały w Hiszpanii do rzadkości. Tymczasem za sprawą tamtejszego wydawnictwa Zinco było ich wówczas całkiem sporo. Z czasem niemal na bieżąco publikowano serie z udziałem nawet mniej popularnych bohaterów pokroju Booster Golda, Mister Miracle’a czy Captaina Atoma (nie wspominając już o ówczesnych hitach jak np. „El Regreso del Caballero Oscuro”). Coś mi zdaję, że akurat wówczas Larroca nie pasjonował się komiksami.
Podsumowując: dobra rozrywka, ale dużo bardziej wyczekuję klasycznego „Demona w butelce”.