Tym razem słów parę o numerze 97 kolekcji FF: Sądny dzień.
Oceniając ten tom nie da uniknąć się porównań ze wcześniejszymi przygodami superbohaterskiego kwartetu zawartymi w tomie Nadejście Galaktusa, który na marginesie był jednym z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie albumów i zdecydowanie spełnił moje oczekiwania. Niestety w przypadku Sądnego dnia już tak dobrze nie było. Co więcej ten tom był najzwyczajniej w świecie nudny. I nie mam na myśli wyłącznie ciągnącego się przez wszystkie zeszyty wątku o Inhumans, ale również pozostałe główne historie w trakcie których zacząłem przysypiać już na początku opowieści. Można to oczywiście zrzucić na karb mojego zmęczenia, ale jednak jak akcja i intryga są wciągające to zazwyczaj czytam od deski do deski.
W tym przypadku, pomimo czytania jednego zeszytu dziennie (robię tak ze wszystkimi ramotkami w ramach WKKM), czułem zmęczenie i brak przyjemności z lektury już po pierwszych kadrach. Wszystko było powtarzalne i przewidywalne: Richards myśli, myśli i w końcu wpada na jakieś wspaniałe pseudo-naukowe rozwiązanie problemu (czyt. uratowanie świata), Grimm marzy o ciągłej rozwałce i przywaleniu wrogowi (chociaż trzeba przyznać, że jego słowne wstawki są niejednokrotnie zabawne), Susan snuje się to tu, to tam i widać, że jest ewidentnym dodatkiem do drużyny, a Johnny jest standardowo bezmyślny i niezrozumiale zakochany w dziewczynie, którą widział raptem przez kilka chwil. No i ci Inhumans, którzy pojawiają się w niemalże każdym zeszycie, a każda kolejna wstawka z ich udziałem jest jedynie kopią poprzedniej. Silver Surfer też snuje się z zeszytu na zeszyt i za każdym razem wypowiada swoje banalne kwestie.
Ciekawiej robi się kiedy na scenę wkracza Doctor Doom i trzeba przyznać, że ten villian jest niemalże perfekcyjny jeśli chodzi o marvelowskie uniwersum. Facet robi różnicę prawie w każdej historii, w której się pojawia (Tajne wojny, Niepojęte), w tej również. No i historyczny debiut Czarnej Pantery. Ale niestety to zdecydowanie zbyt mało.
Nawet poprawne rysunki Króla Kirby'ego strasznie mi się już opatrzyły i czasami czułem zmęczenie już od samego patrzenia na kadry tego komiksu.
Moja ocena: 3-/10. Słabiutko. A szkoda, bo Nadejście Galktusa to był kawał naprawdę dobrego komiksu superhero w stylu retro i po cichu liczyłem na jego kontynuację. A tutaj taki klops.