Lipiec miesiąc urlopowy, sporo wolnego więc udało się nieco zaległości nadrobić. Jak obiecałem żadnych kalesoniarzy. Nie przedłużając:
1. Najlepszy:
"Torpedo 1936" Enrique Abuli, Jordi Bernet. Cóż mogę powiedzieć z uwagi, że bardzo lubię takie gangsterskie klimaty i czytając bardzo pozytywne opinie na forum miałem bardzo wysokie wymagania co do tego tytułu i cóż, rzeczywistość przerosła moje oczekiwania, komiks jest wprost re-we-la-cyj-ny. Ukazane mamy w nim perypetie włoskiego płatnego mordercy Luki Torelli aka Torpedo i jego wiernego pomagiera Rascala o podejrzanie polskim nazwisku. Czytając różnorakie recenzje spodziewałem się przygód cynicznego twardziela o głęboko skrywanym złotym sercu i nienaruszalnym "janosikowym" kodeksie moralnym , ale nic z tego Torelli wyznaje jedną wyraźną zasadę kto go wkurzy musi zginąć i nawet jeżeli zdarzają mu się jakieś szlachetniejsze uczynki to mamy wrażenie, że wszystko to zależne jest raczej od przypadku lub kaprysu protagonisty a tak na co dzień mamy do czynienia z socjopatycznym mordercą, nałogowym oszustem i seryjnym gwałcicielem, któremu jednak w jakiś przedziwny sposób trudno nie kibicować. Pomaga temu z pewnością olbrzymia dawka bardzo czarnego humoru (podczas lektury zaśmiałem się z kilkanaście razy na głos a to mi się bardzo rzadko zdarza przy filmach lub książkach) rozjaśniająca nieco ten w gruncie rzeczy ponury i smutny klimat ulicznego przedwojennego Nowego Jorku. Co do samego pochodzenia gatunkowego nie jest to jak tu jest powtórzone na forum a nawet co sam wydawca napisał powieść w klimacie noir a komiks zdecydowanie nawiązujący do tradycji międzywojennego kina gangsterskiego i pulpowych powieści z gatunku odwróconego "hard-boiled". Wczuciu się w groszowe powieści pomaga struktura albumu, na który składa się ponad 60 krótkich historyjek zajmujących od kilku do kilkunastu stron i raczej niepowiązanych ze sobą i wyraźnie skaczących w czasie, chociaż kilka postaci i wątków będzie powracać kilkukrotnie. Mi to osobiście jako wielkiemu miłośnikowi form krótkich niezwykle odpowiada a na dodatek pozwala czytelnikowi poznać całą gamę barwnych postaci i miejsc, a czego tam nie ma, Abouli sięgnął do absolutnie wszelakich korzeni i klisz gatunkowych, także na planszach zobaczymy uczciwych gliniarzy i skorumpowanych gliniarzy, femme fatales i uliczne dziwki, ćpunów, dilerów, mafiozów, żydowskich paserów i czarnych muzyków jazzowych, transwestytów, kochających inaczej,karcianych szulerów i skompromitowanych polityków, ulicznych cwaniaków i ulicznych przygłupów, hazardzistów, naciągaczy, łazików, rekieterów i całą resztę szumowiny którą sprawiedliwie i po równo niczym starotestamentowy Jahwe będą dziurawić ze swoich tommygunów nasi dwaj bohaterowie. Poziom przemocy jest bardzo wysoki tak samo jak i poziom nasycenia seksem, Bernet radzi sobie świetnie zarówno z jednym jak i z drugim a lekko cartoonowe plansze w czerni i bieli naprawdę cieszą oko. Łyżka dziegciu w beczce miodu? Kilka scen podpadających pod dziecięcą pornografię, rozumiem że to miało dodać realizmu i pokazać "jak było wtedy", ale jak dla mnie niepotrzebnie zupełnie. Jakość wydania przez NSC, bardzo dobra, wynalazłem zdaje się jeden błąd ortograficzny, ale jak na te 700 stron to naprawdę niezły wynik. Na rzut oka ignoranta tłumaczenie (nie znam oryginału), najwyższej jakości gry słowne niezwykle udane a niektóre teksty i bon-moty sprawiają, że można zlecieć z krzesła, olbrzymi plus dla tłumacza (skądinąd "Qby" z SM zdaje się). Na koniec komiks miałem włożony w zamówienie w gildii, ale kupiłem go bezpośrednio w sklepie NSC podczas tej jednodniowej promocji - 50% a za "zaoszczędzone" pieniądze kupiłem screamowego Predatora, ergo wydałem na niego jedyne 75 złotych, ale po przeczytaniu stwierdziłem, że nawet jakbym wydał na niego pełne okładkowe 149 złotych to nie czułbym się pokrzywdzony. Także jeżeli lubisz Tarantino i Coenów, twórczość Paula Caina oraz filmy z Cagneyem to "musisz mieć" to zbyt mało powiedziane. Póki co najlepszy komiks jaki przeczytałem w tym roku. Ocena 9+/10.
Drugi najlepszy:
"Sokrates półpies" Joann Sfar, Chritophe Blain. zawsze ciekawy byłem zwłaszcza po obejrzeniu animacji Kot Rabina komiksów wielce cenionego zdaje się Sfara, ale jakoś tak nigdy nie było sposobności do czasu ostatniej wyprzedaży WK na gildii, na której kupiłem rzeczony album za całych jedenaście złotych. W każdym razie popularnym słowem ostatnio jest słowo "dekonstrukcja". Moore dekonstruuje mit superbohaterski, Ellroy dekonstuuje czarny kryminał, Gra o Tron dekonstruuje fantasy, Sławomir dekonstruuje disco-polo a Sfar dekonstruuje...no cóż greckie mity. Bohaterem znanym z tytułu jest Sokrates pies towarzyszący swojemu panu Heraklesowi. Herakles jest synem Zeusa czyli pół bogiem a Sokrates synem psa Zeusa czyli półpsem jak sam twierdzi, a w drugiej połowie jest filozofem z zamiłowania, na szczęście jest psem gadającym, także bez problemu może się podzielić z postaciami drugoplanowymi i czytelnikiem wynikami swojego filozofowania. A ma po temu wiele okazji, Sfar mieli w swoim komiksie tematy kontaktów damsko-męskich, religii, duchowości i ogólnej kondycji człowieka z wielką wprawą i zależnie od wieku i doświadczeń czytelnika albo znajdziemy tam jakieś wielkie nieodkryte mądrości albo nic nowego nie ujrzymy i nawet jeżeli uznamy, że przeczytaliśmy wyłącznie banialuki i znane każdemu truizmy to podane są tak umiejętnie, odpowiednio doprawione dowcipem i ironią, że mamy ochotę cały czas na więcej. Album podzielony jest na trzy księgi, w każdej z nich obserwujemy Sokratesa starającego się "uczłowieczyć" swojego pana, w każdej osią fabuły jest inna postać znana z mitologii i w każdej nieustannie zobaczyć możemy prawdziwą orgię seksu i mordu oraz oczywiście filozofii uprawianej przez nieszczęsnego psa, którego wysiłki uczynienia z Heraklesa odpowiedzialnego, świadomego i przede wszystkim przydatnego społeczeństwu obywatela, regularnie spalają na panewce. Rysunki Blaina to dla mnie 11/10, kreskówkowy styl idealnie pasuje do bajkowo-mitologicznego klimatu a pocieszna mordka Sokratesa przyprawia o nieustanny uśmiech. Wielkie brawa dla kobiet rysowanych przez artystę są naprawdę bardzo "kobiece" jak na mój gust, przyjemnie się na nie patrzy, zdecydowanie dla mnie jedna z najmocniejszych stron tego komiksu. Autorzy bardzo przewrotnie podchodzą do tematu mitów, bawią się z czytelnikiem znającym klasyczne wersje tych historii, niejednokrotnie przewracając stronę łapałem się na mówieniu do samego siebie "coooo? no bez jaj" i śmiałem się z absurdalności (a czasem wbrew pierwszemu wrażeniu wręcz przeciwnie) różnorakich pomysłów. Jakość wydania przez Wydawnictwo Komiksowe bardzo wysoka, spory format, solidne wykonane, żadnych błędów ortograficznych, interpunkcyjnych czy nielogicznie złożonych zdań, aż mi głupio że tak dobrą pozycję kupiłem za 11 złotych. Podsumowując jest dowcipnie, kontrowersyjnie, pieprznie i niegłupio, polecam. Ocena 8+/10.
2. Zaskoczenie na plus:
"Stwórca" Scott McCloud. Powinien wylądować w punkcie powyżej, miałem gdzieś kiedyś przez chwilę ten komiks na liście zakupowej, ale przeglądając przykładowe grafiki w internecie stwierdziłem "bleeee absolutnie nie dla mnie" (nie trawię mangi) i wyrzuciłem go jak sądziłem wtedy ostatecznie z rzeczonej listy. W każdym razie kompletując ostatnie zamówienie na gildii w czasie ostatniej wyprzedaży z racji ceny osiągającej wartość dwóch lepszych piw w knajpie ostatecznie postanowiłem dorzucić go do koszyka i absolutnie nie żałuję. Historia tyczy się Davida Smitha jeszcze młodego, ale już pukającego do bram średniego wieku, który gdzieś kiedyś przez chwilę miał szansę zostać bożyszczem tłumów, ale ta chwila dawno minęła (powody są podane gdzieś pomiędzy), a teraz pozostało mu już tylko narzekanie na swój los, zaglądanie do kieliszka i czekanie na kolejną szansę która nigdy nie nadejdzie. Ale jak to czasem bywa zgodnie ze starą zasadą nigdy nie mów nigdy, David spotyka na swojej drodze personifikację Śmierci, która oferuje mu układ możliwość wyrzeźbienia czego się pragnie w jakimkolwiek materiale pod warunkiem tego, że dalsze życie bohatera będzie trwało 200 dni i ani dnia dłużej. Decyzja bohatera jest wiadoma inaczej komiks zamiast na pięćsetnej stronie skończyłby się na dwudziestej, w każdym razie można się domyśleć, że skutki tej decyzji nie będą łatwe do przetrawienia. Nasz bohater kompletna noga w dziedzinie stosunków kobieta-mężczyzna poznaje dziewczynę swoich (i nie tylko) marzeń, co jak można się domyślić komplikuje już i tak skomplikowaną sytuację. Streszczać fabuły nie ma sensu, ale autor tyka się wielu różnych naprawdę ciekawych tematów, o sztuce jako sztuce, o pasjach artystycznych i tym co je odróżnia od zwykłego szukania sławy i poklasku, o tym na ile sztuka jest wymienna na pieniądze a na ile pieniądze są wymienne na szczęście o dążeniu do nieśmiertelności, o miłości i wielu innych rzeczach. Przyjrzymy się środowisku nowojorskiej bohemy artystycznej a także reakcjom zwykłych ludzi na wyższą sztukę (?). Niektórym może przeszkadzać, że autor posługuje się stereotypowymi postaciami wszelkiej maści dziwaków i zgranymi motywami, ale jak na mnie ani razu nie przekracza granicy kiczu czy banału, żonglując kilkoma literackimi gatunkami od obyczajowego dramatu poprzez miejskie fantasy aż po komedię romantyczną. Od strony graficznej jak wcześniej wspomniałem z początku kręciłem nosem, ale bardzo szybko McCloud jako grafik mnie do swojego stylu przekonał, twarze są ekspresyjne nie ma problemu stwierdzić jaki kto ma teraz nastrój a już tła to prawdziwe arcydzieła, bogate w szczegóły, zwłaszcza sugestywne obrazy ulic NY, ciekawe operowanie światłocieniem oraz niebieskościami i szarościami, naprawdę fajna robota. Ładne wydanie przez WK w dosyć niespotykanym kieszonkowym formacie, co ciekawe to już 4 z 5 pozycji Wydawnictwa Komiksowego jakie czytałem, którą oceniam bardzo wysoko, chyba powinienem mocno zwrócić uwagę na ich komiksy. Ergo słodko-gorzka opowieść o ważnych dla człowieka rzeczach, nie nudząca, nie nadęta i bez wciskania tanich morałów, rewelacyjna praca autora, gdyby nie Torpedo byłaby żółta koszulka lidera. Ocena 9/10.
Drugie zaskoczenie:
"James Bond 07 - Warg" Warren Ellis, Jason Masters. Nie jestem może największym fanem Jamesa Bonda na świecie, ale kolekcja wszystkich filmów na Bluray oraz powieści Fleminga nakazywałaby powiedzieć że i nie najmniejszym, tak więc czy pozostało mi coś innego jak zapoznać się z komiksową wersją jego przygód? No nie, toteż sięgnąłem po komiks w wydaniu NSC nie spodziewając się żadnych cudów i zgodnie z oczekiwaniami wcale ich nie otrzymałem, ale przyzwoitą sensacyjną historyjkę już tak. Ellis sięga po klasyczne elementy bondowskiego świata, początek stanowi akcja nie wiążąca się z główną linią fabularną, wrogiem jest szalony naukowiec-milioner, agent popija sporo alkoholu (co prawda nie martini wstrząśnięte nie zmieszane, ale oryginalnie też tego nie pijał) słowem klasycznie niemalże, z jednym wyjątkiem nie ma po drodze żadnego romansu (oby to nie była jakaś próba "uwspółcześnienia" postaci), cieszy niezmiernie dosyć bliskie mocno flemingowskie podejście autora do Bonda, nie otrzymujemy kolejnej filmowej wariacji na temat agenta tylko postać mocno zbliżoną do oryginału, faceta jowialnego i sympatycznego wobec przyjaciół i znajomych oraz bezwzględnego i wyrachowanego zabójcy swoich przeciwników przy czym trudno stwierdzić, która z tych twarzy jest prawdziwa a która tylko maską, najbardziej przypominając pod względem charakteru Bonda wykreowanego przez Daniela Craiga (który z kolei z facjaty najbardziej przypomina siepacza KGB). Graficznie jest średnio ani źle ani dobrze, Masters ma czasem problem z uchwyceniem postaci w ruchu a czasem potrafi dać naprawdę udane plansze. Po raz kolejny cieszy klasyczny wizerunek 007, jako przystojniaka w stylu Bruce Waynea z blizną na twarzy, nieco młodszego z wyglądu niż oryginał. Ten komiks na dobrą sprawę ma jedną chociaż poważną wadę. Jest po prostu za krótki, zbyt skompresowany elementy szpiegowskie wyraźnie są poświęcone na rzecz akcji w celu ściśnięcia historii do paru zeszytów, na czym cierpi trochę historia sprowadzona nieco do akcji w stylu idzie sobie Bond ulicą a tu nagle jeb zza winkla w ryj dostaje. Także podsumowując spodziewałem się średniaka a dostałem niezłego sensacyjniaka z szacunkiem podchodzącego do legendy. A najbardziej cieszy jakże jamesbondowski napis na końcu "James Bond powróci w...Eidolon". Naciągane ale jednak 7/10.
3. Najgorszy przeczytany:
"Oczy Kota" - Jodorowsky, Moebius. Nie wydaje mi się aby słowo "przeczytany" było tu odpowiednie. Zapewne nawet nie powinienem osadzać tutaj tej pozycji, ale po prostu poczułem się tym tytułem strollowany. Komiks składa się z kilkudziesięciu plansz z których co druga jest identyczna i przedstawia postać stojącą na tle okna a druga połowa składa się na historyjkę kota i orła w nieokreślonym postapokaliptycznym mieście z zakończeniem, które być może w/g autorów miało być zaskakujące i szokujące a które dla mnie nie było ani takie, ani takie. Komiks został stworzony jako darmowy i może gdybym dostał go za darmo to inaczej bym na niego patrzał, ale jako na produkt na który wydałem ciężko zarobione pieniądze to jestem bardziej niż niezadowolony, swoją drogą to dosyć ciekawy temat poruszony zresztą w wyżej opisanym "Stwórcy" ile pieniędzy jest potrzebne aby chłam stał się sztuką i na odwrót sztuka chłamem. Graficznie perełka jak to z reguły w przypadku Girauda, dzięki czemu przeglądnięcie albumu zajęło mi jakieś 10 minut a nie 2 jak by było w przypadku średniej klasy rysownika. Jakość wydania przez Bum Projekt bardzo zadowalająca, chociaż podobno format nieco zmniejszony w stosunku do oryginału. Nie wiem, może źle podszedłem do tematu? Próbowałem oglądać to bez jakichkolwiek prób interpretacji czy doszukiwania się sensu, podobnie jak w przypadku oglądania "no. 5", tyle że o ile w przypadku obrazu Pollocka wydaje mi się ono w przedziwny sposób fascynujące i magnetyczne o tyle w przypadku tego komiksu absolutnie nic nie odczułem. Widocznie nie dla mnie ezoteryczno-oniryczne doznania, których jakoby niektórzy obcujący z "Oczami" doznają. Może powinienem wzorem Szwejka usiąść na Vinohradach z parówką z musztardą w jednej ręce i kuflem piwa w drugiej i zastanowić się nad własnym brakiem wrażliwości artystycznej i powodami niedocenienia eksperymentu znanych i uznanych twórców? Albo rzucić to wszystko w cholerę i zamieszkać w Bieszczadach? E tam, walić to, niepodobało mi się i tyle, jeszcze się taki nie urodził co by wszystkim dogodził. Najzupełniej subiektywne 3/10.
4. Zaskoczenie na minus
"David Boring" Daniel Clowes. Kolejna pozycja znanego i cenionego autora z którym pierwszy raz się spotykam osobiście i kolejny zawód. Na kartach mamy przedstawioną historię tytułowego Davida, który urwawszy się z łańcucha swojej "potwornej matki" właśnie wchodzi w dorosłe życie zamieszkując w wielkim mieście wraz z przyjaciółką lesbijką z którą zna się od dziecka. Fabuła jest tak idiotyczna i niewiarygodna, że wprost słyszymy jak autor krzyczy nam do ucha "fabuła jest dla żartu no musi być, to że wątki pasują do siebie jak siodło do świni to zamierzony efekt!!!!skup się na uczuciach człowieku!!!!! NA UCZUCIACH!!!!!!". Jak na moje nie ma się nad czym skupiać, postacie są wykreowane bez polotu i obłożone bagażem wszelakich istniejących nerwic, sam David Boring jest chyba najbardziej odpychającą postacią jaką kiedykolwiek ujrzałem na kartach komiksów, facet wyraźnie postanowił zniszczyć wszystkie znajome osoby a później cały świat miażdżąc ich mózgi za pomocą swojej osobowości mątwy pospolitej. Napracować się zresztą dużo nie musi bo cała reszta ferajny jest równie odstręczająca jak i on sam na czele z jego największą miłością co do której ciężko wymyślić jakikolwiek powód dla którego mogłaby się ona komukolwiek spodobać ze swoją antypatyczną osobowością, zresztą miłość to w tym przypadku złe określenie do Boringa zdecydowanie bardziej pasuje słowo obsesja. Rysunkowo jest w porządku, te beznamiętne w swoich rysach twarze doskonale pasują do kręcących się po planszach ludzkich robotów, chociaż cały czas miałem wrażenie, że bardzo podobne rysunki już gdzieś widziałem a to moje pierwsze spotkanie z Clowesem. W podsumowaniu, nie wiem podobno autor jest doskonałym obserwatorem ludzkich zachowań, ja tego jakoś nie zauważyłem w przeciwieństwie powtarzających się fal depresji nacierających na mnie z każdej kartki, jak dla mnie to rzecz bardziej dla 15-letnich nihilistów niż dorosłej w pełni ukształtowanej osoby. Mnie ta przegadana i przenudzona lektura wymęczyła niemożebnie. Ocena 4/10.