Niedawno miałem okazję przeczytać 3 tomy
Supermana z New 52 od Egmontu. Mając w pamięci wcześniejsze wypowiedzi czytelników na temat tych albumów, byłem gotowy na dzieło niepowalające na kolana. Tymczasem, ku mojemu zdziwieniu, opowieść nawet mnie wciągnęła (do tego stopnia, że doczytywałem przed snem tom, który miałem sobie zostawić na następny dzień). Czyta się to-to całkiem fajnie, trzeba parę razy wysilić mózgownicę, żeby poskładać różne elementy w logiczną całość (co mi pasuje, bo od czasu do czasu lubię połamać sobie głowę), no i można liczyć na to miłe uczucie w stylu "Aaa... to tu chodzi o to, że on wtedy...", które powstaje, gdy kawałki układanki wchodzą na swoje miejsce. Nie mówię, że było to rewelacyjne arcydzieło, ale moim zdaniem run Morrisona to przyjemna lektura na wolną chwilę (czy raczej sporo wolnych chwil).
Dlaczego
Superman Granta tak do mnie przemówił? Myślę, że dlatego, że w przeciwieństwie do wielu osób, które pisały tu o nim wcześniej, przeczytałem wszystkie trzy tomy jednym ciurkiem, z najwyżej kilkunastogodzinnymi przerwami. Dzięki temu wcześniejsze wydarzenia nie zdążyły mi się zamazać w pamięci, nie miałem też czasu denerwować się na jakieś bezsensowne czy bezcelowe wtręty, bo szybko przekonywałem się, czemu one miały służyć. Na pewno gdybym czytał tomy w miarę ich ukazywania się, ta opowieść tak bardzo by do mnie nie przemówiła. A już nawet nie chcę sobie wyobrażać, jak by to było czytać to w zeszytach
Trzeba jeszcze zauważyć jedną rzecz. Run Morrisona to niezła sprawa, ale przynajmniej moim zdaniem nie wypełnia swojego głównego celu. Uważam, że nie jest to dobre wprowadzenie do postaci Supermana po restarcie całego uniwersum. Przecież w całej tej imprezie chodziło chyba właśnie o to, żeby uprościć niektóre zbyt zawikłane rzeczy i umożliwić nowym czytelnikom bezproblemowy start w przygody Supka. Tymczasem dostaliśmy historię zamotaną jak kłębek wełny, w który wpadło stado kotów. Jako nowe otwarcie dla Supermana widziałbym nie długą, trzytomową sagę, lecz raczej niezbyt długą opowieść, która nie musiałaby być arcydziełem, lecz po prostu zgrabnie napisaną historią bez rażących niedociągnięć, niepodającą
originu postaci łopatologicznie, a jednak przedstawiającą najważniejszych aktorów i miejsca akcji. Z czasem można by oczywiście było przejść do bardziej złożonych historii, ale nie tak od razu - bo cała korzyść z uproszczenia kontinuum znika z miejsca, gdy za nic nie zrozumiesz tomu 3 bez znajomości tomu 2 (nie streszczenia, ale całego komiksu!).
No i na koniec - tak prywatnie, to wolałbym, żeby tak ważna opowieść o Supermanie była... bo ja wiem... tak trochę bardziej "supermańska". Nie wiem do końca jak to nazwać. Chodzi mi o to, że nabrałem wrażenia, że Morrison po prostu bardzo chciał napisać taką opowieść, a restart uniwersum mu to umożliwił. I postać Supermana, jego wrogowie, brak bagażu wcześniejszych wydarzeń - to wszystko było dla niego tylko środkami, pomagającymi w stworzeniu tej, konkretnej historii i fabuły. Inaczej moim zdaniem było np. w
Supermanie na wszystkie pory roku, gdzie na pierwszym planie była właśnie postać Człowieka ze Stali, jego odczucia, opinie o nim... Może opowieść w takim stylu jak dzieło Loeba i Sale'a byłaby dla Supka lepsza na początek nowego DC.
I takie postscriptum: edytorsko wszystkie trzy tomy świetne. Parę pomniejszych pomyłek nie zakłóca przyjemności z lektury. W pamięć wbiła mi się tylko scena, gdy Lois z innej rzeczywistości atakuje Calvina Ellisa "zasilanym nienawiścią, zabójczym K-laserem!". Od razu w głowie pojawił mi się obraz Supermana walczącego ze wściekłymi hordami znaczków pocztowych. Kancerą go! Trochę nienaturalnie brzmiały dla mnie też nazwy "Kryptonijczyk" i "kryptonijski". Czy one były wcześniej używane w komiksach z Supermanem? Bo lepsze wg mnie byłyby "Kryptonianin" (jak "Ziemianin", "Marsjanin") i "kryptoński"(jak "ziemski").